środa, 29 sierpnia 2012

Retezat-Budapeszt

Mamy małe zaległości w pisaniu, bo nie mieliśmy dostępu do internetu. Po bajecznym Retezacie, który znów nie pozwolił się nam zdobyć, jeszcze rano w planach mieliśmy Budapeszt. Jednak w między czasie zorientowaliśmy się w cenach noclegów. Szybka zmiana planów na Bratysławę w jeden dzień, a następnie Pragę. Jednak korek pod Budapesztem, z powodu jakiegoś wypadku, spowodował kolejną  zmianę planów. Zostaliśmy w Budapeszcie, a dokładnie w XIX dzielnicy w pierwszym, lepszym znalezionym pensjonacie Hunyadi. Cena za nocleg ok 150 zł ze śniadaniem. A to, z tego, co udało nam się zorientować, jest b. tanio.
Jutro czeka nas zwiedzanie i....festiwal piwa, który rozpoczął się, akurat w dniu dzisiejszym :)

A to jeszcze kilka fotek z Recaz, gdzie zatrzymaliśmy się na małe zakupy i Timisoary, gdzie zatrzymaliśmy się w zasadzie tylko na obiad.

Winiarnia Recaz

Kilka ujęć z Timisoary....





poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Retezat

Z Horezu, dosyć wcześnie z rana, wyruszyliśmy w Retezaty. Znów mieliśmy piękny, słoneczny dzień.
W sumie przejechaliśmy w Rumunii ok 50 km podobnymi drogami- ostre zawijasy wśród skał, obok rzeka i tory kolejowe
Strażnik Retezatów :)
Nocleg znaleźliśmy w Cheile Buti. Hotel okazał się dla nas wielkim zaskoczeniem. Było ładnie, przytulnie i w miarę czysto. Udało nam się zamówić przepyszne, białe wino z winiarni Recaz - Muscat Ottonel. Przesiedzieliśmy przy nim cały wieczór. Piotr mocno walczył o dostęp do internetu, co tym razem, ze względu na jakieś zabezpieczenia w komputerze, nam się nie udało.
W tej okolicy nocowaliśmy dwa razy. Drogo, ale ładnie. 
Walcząc o internet....

Następnego dnia, po przepysznym  śniadaniu, ruszyliśmy w stronę jeziora Bucura. Planowaliśmy nocować przy nim dwie noce (i co do zasady plan został zrealizowany), zdobyć Pelagę (obok zdobytego 2 lata temu Omulu w Bucegach oraz Negoiu, byłby to kolejny nasz szczyt wyższy od Rysów) i pospacerować wśród pobliskich jeziorek.

Trasa zaczęła się dosyć nudną dojściówką do Cabany Buta ( ok. 3h szutrem). Tam czekał na nas nie całkiem schłodzony Ursus. Ale, jak to mówią i na bezrybiu rak -ryba, więc nie narzekaliśmy.

Cabana Buta
Następnie czekało nas krótkie, aczkolwiek dosyć ostre podejście na polankę, z której roztaczał się wprost bajeczny widok na masyw Retezatu. Oczywiście, pasły się owieczki. Pierwszy raz spotkaliśmy osiołki. Nie zabrakło również dzikich koni. Bajka. Pogoda była piękna, było upalnie. Nawet nazbyt słonecznie i znów zdjęcia wyszły lekko przysłane mgłą.

Widok na siodełko, do którego zmierzamy, a w roli głównej  łowieczki, osiołki i dzikie konie
Dzikie konie
Szliśmy teraz ostro w dół, do polany, która ewentualnie miała stanowić ratunek, gdybym nie dała rady iść dalej.  Tutaj swoją siedzibę ma Salvamont. Okazało się, że w to miejsce właściwie można podjechać samochodem...I tak chyba trzeba będzie zrobić następnym razem.
Przy Salvamoncie spotkaliśmy bardzo miłego ratownika. Jak się okazało przy bliższym poznaniu - z korzeniami czeskimi (Jesenik), którego rodzinę wojna rzuciła w te okolice. Po łyku gorzkiej żołądkowej, okazało się również, że jego kuzynostwo, którego jednak niestety nie zna mieszka we Wrocławiu. Z przyjemnością z nami porozmawiał i pokazał plany tras na najbliższe dwa dni. Bardzo ciekawe plany, z których z pewnością kolejnym razem skorzystamy...

Po miłym przystanku i pogawędce ruszyliśmy dalej. Nad Bucurę doszliśmy ok. 17-18.00. Wybraliśmy dogodne miejsce na namiot ( tym razem coś nas jednak tknęło i wyszukaliśmy takie, jak najbardziej osłonięte kamieniami od ewentualnego wiatru), ugotowaliśmy Travellunch (którego pomysłodawca powinien zdobyć nagrodę nobla), zjedliśmy posiłek i po krótkim podziwianiu zachodzącego słońca...

Jeziorko Bucura i Pelaga
Domek 


W drodze do źródełka po wodę

No właśnie, coś niedobrego zaczęło się dziać w powietrzu. Oczywiście, Piotr skomentuje, że ja tak zawsze, ale mi od rana nie do końca ta super upalna pogoda się podobała. Powietrze było lekko "przyćmione", była niesamowita duchota. Niebo na horyzoncie, gdy już osiągnęliśmy Bucurę, wydawało się zbyt ciemne, a chmury różowe...

Widok od strony źródełka na Bucurę, namioty i górę zza której zaatakowała nas burza

Jeszcze było ładnie...
Około godziny 19-20 zza pobliskiego grzbietu zaczęły przebijać się ciemne chmury... Przeszedł lekki deszcz. Ponieważ zarówno w Cabana Buta, jak również w Salvamont potwierdziliśmy, że kolejne dwa dni w górach mają być piękne, uznaliśmy, że to wszystko. Niestety... po deszczu przyszła kolej na burzę. Burzę, która przetaczała się przez pobliskie szczyty od godzin wieczornych do następnego ranka. Oczywiście lało. Wrażenia były, pomimo noclegu w dolince, tym bardziej upiorne, że strażnik z Salvamont poinformował nas o wypadku, który miał miejsce w lipcu tego roku. Na jednym z pobliskich szczytów pasterz oraz stado ok. 60 owiec zostało porażonych od uderzenia pioruna...

Ta noc nie należała do przespanych. Z namiotu, żeby chociaż "skoczyć za skałkę", odważyliśmy się wychylić nosy dopiero ok. południa następnego dnia. Nadal wiało, padało, byliśmy w chmurze, ale w końcu przestało przeraźliwie grzmieć (rano burza szalała nawet bardziej niż wieczorem).
Czasu mieliśmy na tyle, by szybko załatwić to co trzeba, sprawdzić naciągi i znów schować się przed deszczem. Obiad zmuszeni byliśmy gotować już w namiocie. I zaczęła się nuda. Przydał się telefon z pasjansem i dobrą baterią :). Okazało się również, po raz kolejny, że pomimo lekko ekstremalnych warunków i tylu godzin skazanych totalnie na siebie, potrafimy sobie radzić, dopisuje nam dobry humor a wspólne układanie komórkowego pasjansa, może stanowić nie lada rozrywkę :).

I tak do wieczora, kiedy znów pogoda łaskawie, pozwoliła nam wychylić nosy z namiotów. Po burzy nie było już śladu. Zrobiło się dużo chłodniej. Deszcz to raz zacinał to przeradzał się w mżawkę, zaczęło wiać.
Zarówno my, jak również nasi "sąsiedzi" zaczęliśmy sprawdzać naciągi namiotów, jeszcze bardziej się okopywać. Niektóre namioty były tylko jednopowłokowe... Powyższe zabiegi, przynajmniej niektórym, nie poszły na marne. Czekała nas bowiem jeszcze gorsza noc niż poprzednia. Słyszeliśmy jak porywy wiatru dosłownie staczają się z pobliskiej góry, by tylko uderzyć w namiot który stał obok, a zaraz potem w nasz. Nasz, na szczęście wytrzymał. Chociaż czasem uginał się prawie do ziemi, to jednak zaraz podnosił się, jak gdyby nigdy nic. I pomyśleć, że tak marudziłam, żeby nie wydawać pieniędzy na nowy namiot... Ze starym nie dalibyśmy rady. A ten nowy ani nie przeciekł, ani nie złamał go przeraźliwy wiatr, a radosny zielony kolor sprawiał wrażenie, jakby wciąż była słoneczna pogoda, co znacznie poprawiało nastrój.
Tymczasem, trzy namioty "na polu" zwiało i ludzie musieli szukać pomocy w Salvamoncie. Niektórzy, nie wytrzymali napięcia tej nocy i mimo, że namioty wytrzymały, również schowali się w budynku Salvamontu. My, chociaż znów nie udało się wyspać z powodu przeraźliwie hałaśliwych podmuchów wiatru, wytrzymaliśmy do rana. A rano...zbudziło nas zimno i niesamowicie przejrzyste powietrze. Fakt, zza naszych gór jeszcze w przeraźliwym tempie przetaczały się chmury, co jedynie wzmogło słońce, które wkrótce wyjrzało zza chmury. Jednak już było widać, że popołudnie będzie piękne i słoneczne.
Chłodny poranek po burzy. Przydała się ciepła czapka. Na dalszym planie budynek  Salvamont.
Gdyby nie fakt, że już mieliśmy niewielkie zapasy jedzenia, a nie znaliśmy pogody na najbliższe dni (jak się okazało, na tę podaną przez Salvamont, nie ma co liczyć), postanowiliśmy czym prędzej wracać do naszego hotelu. Droga powrotna przemknęła nam niesamowicie szybko. Z ogromnym żalem spoglądaliśmy na coraz bardziej oddalający się Retezat, który po raz drugi, strasząc burzami, nie pozwolił się do siebie w zasadzie zbliżyć.
Widok od strony jeziorka na łączkę, którą osiągniemy za kilka godzin...
I czemu tak nie było przez ostatnie dwa dni??
Retezat. Po prostu. 
Ostatnie spojrzenie na dzikie konie. 
Postanowiliśmy, że następnym razem, zaczynamy podróż po Rumunii właśnie od tej strony. Zwłaszcza, że w pobliżu jest również kilka innych ciekawych pasm.

Przedostatnie spojrzenie na Retezat....
Ostatnie spojrzenie- Retezaty- ujęcie w drodze powrotnej już od drugiej strony pasma



piątek, 24 sierpnia 2012

Fogarasze ostatni dzień w wysokich górach


Nie do końca wyspawszy się w naszym "wspaniałym" apartamencie, znów wyruszyliśmy w górę Transfogaraskiej, aby dojść z Balea Lac do schroniska Podragu i może zdobyć coś więcej.
 Podjeżdżamy do Balea, gdzie jemy pyszne śniadanie (jak zwykle w ciągu tegorocznej trasy jest to omlet z serem i szynką). Następnie ruszamy w stronę schroniska Podragu. Ból pleców, odparzenia, ogólne niewyspanie, niesamowicie piekące słońce tego dnia oraz ścieżki poprowadzone w sporej ekspozycji sprawiły, że się poddałam. Widoki mieliśmy jednak i tak tego dnia przepiękne.

Jeziorko z pomnikiem upamiętniającym tych, którzy zginęli w górach

W drodze do Podragu, po lewej widać fragment naszego szlaku
Fogarasze "od drugiej strony"
Na upartego dałabym  może i radę, ale góry zbyt poważne na ewentualne próby. Tym bardziej, że burza dzień wcześniej dała dużo do myślenia. Decyzja mogła być tylko jedna. Wracamy.
Dotarliśmy do Transfogarskiej ...od drugiej strony. Takie zejście wydało nam się dużo prostsze.
Transfogaraska
Piotr złapał stopa, pojechał po samochód i przyjechał po mnie. Pozostało zastanowić się, co robimy dalej. Opcje: Konstancja, Budapeszt-Wiedeń-Praga, czy jednak jeszcze jakieś góry. Postawiliśmy na góry - Retezat. Z powodu niepogody nie udało się ich zdobyć 2 lata temu. Zobaczymy, co będzie tym razem. No to w drogę. Przed nami ok. 30 km serpentyn... Dalej również serpentyny wśród wiosek. Według przewodnika, ta część Rumunii (Wołoszczyzna), wyróżnia się drogami biegnącymi przez bezkresne wioski :).

Na przyszłość trzeba zapamiętać, że jeżeli będziemy chcieli ponownie zdobyć Podragu, należy jechać Trans od strony Sybina, przejechać tunelem na drugą stronę gór oraz znaleźć zjazd do żółtego szlaku. Trasa wydaje się z tej strony dużo łatwiejsza. Z kolei nie warto podjeżdżać z drugiej strony, bo trzeba będzie przebyć ok 30 km nudnych serpentyn wokół zalewu.

Prawdziwy zamek Draculi
Z żalem opuszczaliśmy Fogarasze, zanurzając się coraz bardziej w bezkresne wioski Wołoszczyzny. Trzeba to czytać w następujący sposób: jedziesz non stop serpentynami, góra-dół, w terenie zabudowanym.             W dodatku, brak chodników dla miejscowych, a oni chodzą jak chcą. A z kolei Ci zmotoryzowani  jeżdżą z domu do domu z prędkością 30-40 km/h, natomiast ciężarówki i pozostali -jedynie przemieszczający się po tych terenach- poruszają się średnio 80 km/h.

Zastanawialiśmy się po drodze nad noclegiem. Postawiliśmy na Monastyr w Horezu. Piękne miejsce, ale okazało się, że mamy pecha, bo brak było wolnych miejsc. W ogóle w Horezu, nie wiadomo z jakiego powodu, brak było miejsc noclegowych. W końcu, około 21.00 znaleźliśmy wolny pokój. Przy tym, w bardzo miłym pensjonacie. Mieliśmy okazję zobaczyć dom wołoszczański od wewnątrz. To było bardzo miłe miejsce. Niestety, byliśmy tak zmęczeni trasą, że nawet nie pamiętamy jego nazwy. Zapomnieliśmy również zrobić zdjęcia w środku. A wystrój był b. przytulny, natomiast meble mocno zdobione rzeźbieniami.
Monastyr w Horezu, w którym planowaliśmy spędzić noc
Horezu słynie z ceramiki





czwartek, 23 sierpnia 2012

Negoiu zdobyte !

Wyruszamy z Sibiu na Transfogaraską. Dla mnie trochę stresu, ale wrażenia...bezcenne. Swoją drogą niesamowite, że tam, gdzie największe zakręty i zakazy parkowania, Rumuni oczywiście parkują.
Trzeba tu do takich rzeczy przywyknąć. Z kolei przy tunelu, którym przejeżdża się na drugą stronę Trasy, jest zakaz trąbienia, a co robią Rumuni zaraz po wjechaniu do tunelu...trąbią...

Dolna stacja kolejki do Balea Lac. Balea Cascada. Przy dobrym wzroku można dostrzec trasę na stoku po lewej.

Już na wspomnianym wcześniej stoku. W oddali dolinka, do której zmierzamy.

Transfogaraska. Po prostu.

Dalsza, wyżej położona część trasy.

Tunel na drugą stronę Fogaraszy (tę południową).
W każdym razie trasa Trans. jest przepiękna. Niestety-stety mieliśmy piękną pogodę i zdjęcia wyszły prześwietlone, ale widoki, jakie mieliśmy - WOW.

Śniadanio-obiad zjedliśmy w Cabana Balea Lac. Pięknie położona, ale jedzenie tragiczne. Ja jadłam, jakby wcześniej zrobiony, kotlet z kurczaka, następnie zamrożony, a potem odgrzany.
Gorzej, że Piotr otrzymał podobnie podany stek. Jednak jego stek był sprzed kilku dni...musieliśmy reklamować. Dostał ponownie równie wstrętny, ale przynajmniej świeży.

Cabana Balea Lac
Balea Lac i "cały ten kram" z przełączki w drodze do Cajtun.
W trasę wystartowaliśmy ok. 9 - niebieskie paski poprowadziły nas wokół jeziora do czerwonych pasków. I dalej czerwonymi paskami do jeziorka Cajtun. Droga średnio wymagająca, chociaż po drodze pojawiło się trochę przewyższeń i miejsc ubezpieczonych łańcuchami. Łańcuchy jednak jedynie ułatwiały wędrówkę i nawet, jak dla mnie, nie były niczym szczególnie nieprzyjemnym...przynajmniej tego pierwszego dnia.
Po drodze natomiast mieliśmy cudowne widoki. I łowieczki. Wszędzie, stada łowieczek.

Widok z przełączki w stronę Negoiu

Wszechobecne Łowieczki :D

Kolejne Łowieczki (policz ile ich jest :D)

Rzut oka na to co przeszliśmy

Jeziorko Cajtun (nasz dzisiejszy nocleg). Nad nim szczyty. Po prawej najwyższy to Negoiu

Camping z bliska. Obudowy wokół namiotów nie są na pokaz.
W końcu osiągnęliśmy, położone pod monstrualną skalną ścianą, jeziorko. Po prawej stronie rozciągał się widok na pobliskie pasma, w tym na Negoiu. Patrząc na te ściany, nie mogliśmy nawet dostrzec ścieżki, którą mieliśmy pokonać na drugi dzień. Szczęście w nieszczęściu dla mnie, sławna 200 m Strunga Draculi została zepsuta przez czerwcowe deszcze i schodzące lawiny. Co pewnie będzie smutne dla turystów, którzy lubią takie atrakcje, ponoć nie zostanie odbudowana w najbliższym czasie.

Rozbiliśmy namiot, lekko jeszcze ubezpieczając go przed wiatrem, kamieniami. Widząc, że towarzystwo generalnie nie szuka wspólnego kontaktu, poszliśmy spać. Rano czekała nas wycieczka na Negoiu.




Wstaliśmy wcześnie ale zebranie się zajęło nam niewiele czasu i już ok. ósmej byliśmy na szlaku. Przyznam, że było kilka miejsc, w których myślałam, że zawrócę. Z początku trasa biegła po rozległym kamienisku wokół jeziorka. Następnie trawersowała zbocze, ścieżka była lekko piargowa, ale nie nastręczała sporych trudności. Największą trudność sprawiała mi myśl, że za chwilę dojdę do Strungi Domanei i upiorny upał od samego rana. W końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie szlak wbijał się w skały i zaczynała się Strunga.
Okazała się z początku piarżysta, następnie pojawiło się kilka łańcuchów...trochę strachu i w sumie bez większego problemu byliśmy po drugiej stronie góry.





Znów trawersowaliśmy jej zbocze, teraz ścieżką wśród traw ( gdy tymczasem zbocze po drugiej stronie było jedynie kamieniste).
W końcu dotarliśmy do miejsca, z którego rozpościerał się niesamowity widok. Szliśmy dalej. Rozpoczęło się podejście skałami, które z początku wydawało mi się trudne i już chciałam zawracać. Wejście do góry wydawało mi się jeszcze w miarę proste, ale nie wyobrażałam sobie zejścia ( które w końcu nie okazało się tak złe, jak z początku się zdawało). Generalnie wejście na Negoiu przypominało nam trochę wejście na Krywań. Ale w sumie było dużo szybsze (końcowy kamienisty odcinek trasy).



A na górze...flaga Tyskiego z Euro i widoki nie do opisania. I znów takie słońce, że pewnie prześwietlone zdjęcia nie oddadzą tego, co widzieliśmy.

Na szczycie Negoiu 2535 npm.

Widok w stronę Balea Lac. W dole widać kawałek jeziorka Cajtun.

Zejście/Podejście na szczyt.


Widok w stronę południowo-zachodnią. 

Widok na stronę południową.

Widok na stronę zachodnią


Mimo obaw, zejście z Negoiu okazało się całkiem szybkie. Przy jeziorku obiad, pakowanie sprzętu oraz namiotu i przed nami droga ( ok. 3,5 h) do Balea Lac. I zaczęły się schody. Ledwo weszliśmy na pierwszą przełączkę, a zza wielkiej ściany skał burknęło grzmotami ( tak, że kosówka po drugiej stronie góry paliła się jeszcze na drugi dzień). Mocno zastanawialiśmy się, czy zostać, czy ruszyć dalej.
Wydawało się, że burza nie przedostanie się przez nasze, przecież bardzo wysokie pasmo. Ruszyliśmy do przodu, mocno pod górkę z niesamowitym tempem. Burza poszła bokiem...Cieszyliśmy się, bo czekała nas prosta, ale jednak, przeprawa przez łańcuchy. Niestety, na górze, przed łańcuchową przeprawą, burza zaczęła zawracać. Wiedzieliśmy, że na górze się zatrzyma, więc szybkim tempem ruszyliśmy do przodu.
Przeszliśmy łańcuchy, weszliśmy na łączkę i burza zaczęła straszyć poważniej....Jednak wciąż chmury nie chciały przejść na drugą stronę góry. I tak z jednej strony gór mieliśmy bezchmurne niebo i słońce, a z drugiej strony straszącą burzę. Chwila wahania czy rozbijać namiot czy uciekać- decyzja uciekamy. Decyzja okazała się słuszna. Gromy przez chwilę uderzały w samej chmurze, a my w końcu osiągnęliśmy drugą stronę stoku i już w zupełnym słońcu doszliśmy do Balea.

Na dole szybka przegryzka - pikantny kabanos i Ciuc Radler (w kraju bez piwa ten napój ratował życie :D).
Zaczęliśmy szukać noclegu. Okazało się, że w okolicy Balea Lac nie było wolnych miejsc. Zostaliśmy zmuszeni zjechać do Balea Cascada (ok połowa trasy Transfogaraskiej).  Tam został jedynie apartament :/.  Okazał się on zupełną porażką. Niestety, w rumuńskich hotelach "starej daty" nie jest zbyt czysto, a sanitariaty generalnie "latają". Za to mieliśmy dwa pokoje, dwa telewizory (jeden LCD) i lodówkę prosto ze sklepu (jeszcze nalepki nie zostały zdjęte).


Poniżej kilka zdjęć ze szlaku.